Better Together

Jak zostaliśmy gwiazdami japońskiej telewizji

Jak zostaliśmy gwiazdami japońskiej telewizji

– Albo się na ciebie obrażę, albo się z tobą rozwiodę! – powiedziała do mnie żona, gdy staliśmy w przedpokoju podczas nagrania kolejnego dubla z wejścia Japończyków do naszego mieszkania. Jej zdenerwowanie było w pełni uzasadnione, bo goście z Dalekiego Wschodu pojawili się godzinę wcześniej, niż to było umówione. Przez to Sylwia nie zdążyła należycie zrobić z siebie gwiazdy. Naprawdę, była wnerwiona!

Zresztą w ogóle nie pasowało jej, że w naszym domu pojawi się telewizja, no bo mieszkanie przed remontem, drzwi do wymiany, itd.

Była jednak tak dobra, i dla panów z Japonii i dla mnie, marzącego o wakacjach na japońskiej wsi, że nie wystawiła mnie z nimi za drzwi. W końcu ludzie przyjechali sfilmować typową polską rodzinę, a przecież Polacy słyną z gościnności.

Tymczasem w domu, tuż przed pierwszym ujęciem, zamieszanie: dzieci wychodzą na piłkę – dziadek wchodzi z Kamilem w wózku – dzieci płaczą, bo nie chcą iść – Sylwia karmi Kamila – dziadek popędza dzieci – dzieci wychodzą na piłkę. A panowie tylko patrzyli z uśmiechem. Nazywali się: Junro, Asano i Abe, ale uwierz mi: przeczytać te imiona, a zrozumieć wymawiane przez rodowitych Japończyków, to wielka różnica. Dlatego już po ich wyjściu poprosiłem esemesem, żeby mi te imiona napisali.

Wróćmy jednak do przedpokoju

Japończycy pukają, ja otwieram i razem prowadzimy panów z telewizji do naszej kuchni. Byli bardzo ciekawi, czy aby na pewno w naszej szafce znajdują się… „chińskie” zupki. Właśnie tak: „chińskie”, a nie chińskie, bo one są tak naprawdę japońskie, bo tam wynalezione. Z tym, że te były naprawdę japońskie, bo tam wyprodukowane, a nie gdzieś w Wietnamie.

Jak zostaliśmy gwiazdami japońskiej telewizji

Przypuszczam, że Japończycy wiedzieli, jak Polacy przygotowują ich zupki, ale i tak wyszło zabawnie. Otóż: kamera włączona pod kolejne ujęcie, woda w czajniku już się grzeje. Biorę więc charakterystyczną kwadratową torebkę z twardą zawartością w postaci makaronu i gniotę, gniotę, gniotę. No przecież makron trzeba pokruszyć, co nie? I wtedy wkracza tłumacz Junro, który przekłada słowa Abe, reżysera:

– A dlaczego Pan tak robi? – pyta takim tonem, jakbym popełniał świętokradztwo.
– Tak jest w instrukcji – wyjaśniam z rozbrajającym uśmiechem i w to brnę: sypię zawartość srebrnej torebki na pokruszony makaron w talerzu. Junro z niedowierzaniem i konsternacją:
– Naprawdę tak jest w instrukcji?
– No tak, gnieciemy makaron, wsypujemy ten proszek, zalewamy wodą, czekamy kilka minut i gotowe.
Po czym leję wrzątek w sam środek kulinarnej profanacji i tylko słyszę z ust operatora:
– Oooooo! Aż przybliżył kamerę z wrażenia.

Po chwili Junro wyjaśnia, że oni robią inaczej, że makaron wrzucają bez gniecenia do wody i gotują, a potem dodają np. mięso i przyprawy i że jedzą widelcem lub pałeczkami. Dlatego reżyser był taki zdziwiony, że japońskie danie traktuję jak pomidorową z makaronem…

Po kolejnej chwili było jasne – instrukcja na zupce brzmiała dokładnie tak, jak to opisywał Junro. A więc to ja zełgałem i teraz tłumaczyłem się, że „to tak intuicyjnie, bo to tak na wyjazdach robimy, bo wygoda, bo to małe i poręczne, itd. itp.” I już powątpiewałem, czy oni wiedzieli jak to robią Polacy czy nie, bo Japończycy zaczęli coś tam do siebie mówić i się śmiać. Junro pewnie mieszka w Polsce od dawna , ale Abe i Asano chyba nie, więc może rzeczywiście są zaskoczeni?

Jednak najosobliwszy moment nastąpił wtedy, gdy usiedliśmy z żoną przy stole, żeby zjeść owe zupki. Wyobraź sobie: typowa, polska rodzina w domu na Żoliborzu, filmowana przez japońską telewizję TBS podczas jedzenia orientalnego dania, ale zrobionego po polsku… Junro nie mógł uwierzyć, że po takiej porcji makaronu byłbym w stanie zjeść drugie danie, zresztą w ogóle powątpiewał, czy aby na pewno nie udaję, że mi tak smakuje. Żona nie udawała. Po prostu nalałem jej za mało wody i biedaczka się męczyła, bo zupka była za słona.

Gdy skończyliśmy jeść, wówczas na specjalne życzenie Japończyków zrobiłem jeszcze jedną zupkę, którą oni sfilmowali z największą pieczołowitością (patrz zdjęcie wyżej).

Jak zostaliśmy gwiazdami japońskiej telewizji

Chodzili za nią krok w krok

Kilka ujęć później…

…japońska kamera zaczęła towarzyszyć już tylko mojej żonie, z którą zajrzała do naszej lodówki. A tam z jakichś niejasnych powodów był akurat żurek w butelce. Abe poprosił więc żonę, by wyjaśniła co to takiego ten żurek i jak się go przyrządza. To jeszcze nie było jednak tak zaskakujące, jak prośba, by Sylwia zaprowadziła ekipę do… podwórkowego śmietnika. Japończycy chcieli zobaczyć miejsce, w którym składuje się resztki starego pieczywa. Wiedzieli bowiem, że w Polsce chleba nie wyrzuca się do kosza.

Więc żona, chcąc uczynić zadość ciekawości gości z końca świata, wzięła torebkę z uschniętymi skórkami chleba i zaprowadziła ich gdzie chcieli. A tam akurat tego dnia nie było pojemnika na pieczywo. Za to byli tam dwaj bezdomni, którzy gdy zobaczyli Japończyków nurkujących z kamerą do śmietnika, podobno obiecali sobie, że już nigdy nie będą pili na czczo…

Akurat wtedy, gdy robiłem zdjęcie (to z Sylwią kursującą po podwórku) padał deszcz. Przypomniało mi to film Kurosawy „Po deszczu” (jap. Ame agaru) o bezrobotnym samuraju i jego żonie szyjącej kimona, którzy spędzali życie na malowniczej prowincji. Więc pytam Junro, gdy już wrócił:

– To jak to jest na japońskiej wsi? Jest tam tak spokojnie, urokliwie? A Junro na to spojrzał w sufit, skrzywił się nieco i mówi:
– Nieee, nie za bardzo.
– No a Tokio – dopytuję – podobno najbezpieczniejsze miasto w regionie, policja co krok.
– Nieeee, coraz mniej policji, ludzie wariują, nie jest tak bezpiecznie.

Nawet nie podzielił mojego entuzjastycznego podejścia do inemuri, czyli drzemki, którą Japończycy ucinają sobie w dowolnych miejscach, jako sposób na przetrwanie w pracoholicznym świecie. Gdy go o to pytałem, był pewien, że mam na myśli bezdomnych…

Jeszcze na pożegnanie wręczyliśmy Japończykom dużą butelkę cydru (byli zaskoczeni, nie wiedzieli co to jest) i po krówce (byli zachwyceni; widać, że łasuchy) i odeszli w siną dal. Obiecali DVD z nagrania i dotrzymali słowa! Ale wybacz, nie pokarzę Ci nagrania, chyba, że ubłagasz moją żonę  🙂

Tylko Kamil, nasz najmłodszy syn, odetchnął, bo już wreszcie nic go nie odrywało od piersi pełnych mleka, które wtedy jakoś tak dziwnie smakowało. No co? Tak mi powiedział. Żeby nie było, że podpijałem.

 

Foto na samej górze: Sylwia Jabs. Na zdjęciu od lewej: Asano, Junro, ja, Abe.

O autorze, czyli o mnie :-)

Dominik Jabs

Poszukuję lepszego życia. Polega to na nieustannym doskonaleniu relacji z Bogiem, bliźnimi i samym sobą.

Skomentuj :-)